Joanna & Krzysztof

Kiedy do mnie trafili, od razu była mowa o sesji wyjazdowej. Asia i Krzysiek widzieli moje zdjęcia, jakie zrobiłem dla Marzeny i Marcina, więc dokładnie wiedzieli czego szukają i jakie chcieliby zdjęcia. Dla mnie to była dobra wiadomość o tyle, że wspomniana para zabrała mnie kilka lat temu na sesję do Chorwacji. W przypadku Bohaterów tej historii miało być inaczej, bo wylądowaliśmy ostatecznie we Włoszech, ale zanim sesja, która dość mocno odłożyła nam się w czasie, o czym później, było przecież mega piękne weselisko.

 

 

 

 

Wrześniowa pogoda bywa bardzo zmienna, więc wszyscy odetchnęliśmy z ulgą kiedy okazało się, że początek jesieni akurat w ten dzień będzie wyglądał jak środek lata. Szczególnie, że samochód…. O tym może za moment.

Asia zdecydowała się powierzyć sprawę swojego ślubnego makijażu Dominice Niemczynowskiej-Baran, której motto brzmi „Robię ludzi na bóstwo. A jaka jest twoja super moc?”. Obserwując Jej działania od lat muszę przyznać, że nie ma w tym przesady.

 

 

Z kolei u barbera gdzie o swój nienaganny wygląd postanowił zadbać Krzysztof zamieszanie było na całą ulicę. Kiedy tam dotarłem panowie testowali dźwięk silnika V12 z Lamborghini, którym pan młody miał w ten dzień zadziwić nie tylko swoją żonę. Sąsiadka z góry nie była specjalnie zachwycona rasowym rykiem z rur wydechowych tuż pod swoimi oknami. Z kolei przejeżdżający skrzyżowanie kierowcy niebezpiecznie odwracali głowę z zaciekawieniem.

 

 

Niekoniecznie za sprawą super-szybkiego auta wszystko później toczyło się już szybciej. Krzysiek podjechał jeszcze do rodzinnego domu, gdzie sąsiedzi o wyjątkowości dnia dowiedzieli  się nie tylko za sprawą dźwięku wspomnianego V12, ale też akordeonisty.

 

 

Z kolei u Joanny w domu klasyczne przedślubne pozytywne zamieszanie, którego epicentrum była oczywiście panna młoda. Ostatnie guziki mama, świadkowa i siostra Asi dopinały już przy dźwięku… no, zgadnijcie. Tak, fioletowego Lambo. Krzysiek był już na miejscu.

Zawsze wzrusza mnie ten moment, w którym to ojciec odprowadza córkę pod ołtarz i symbolicznie oddaje jej rękę pod nową męską opiekę. Nie wiem co Asi tata powiedział Krzyśkowi, ale po minach jakie widzę na zdjęciu wierzę, że Krzysiek podoła zadaniu.

 

 

Tak jak wszystko w ten dzień, tak i ślub na skali od 1 do 100 miał ze 105% emocji. Były głośne, wesołe reakcje, były łzy szczęścia, cudowny dźwięk skrzypiec, czy wreszcie burza oklasków. Komplet! Równie okazałe było wyjście młodej pary z kościoła. Ich przyjaciele przygotowali iście mistrzowską oprawę w postaci świetlnych rac. Jak to ktoś powiedział: „takiego sypania ryżem jeszcze nie widziałem”.

 

 

Wiem, że o aucie już było, ale przyjazd młodej pary pod salę weselną Rezydencji Luxury był nieco opóźniony. Jak to później tłumaczył Krzysztof, tak im się fajnie z kościoła jechało, że… przegapili zjazd z autostrady. Gościom to kilkunastominutowe spóźnienie różnicy nie robiło, bo jak mawiał klasyk Bałtroczyk, w tej pięknej klimatyzowanej sali, każdy czuł się wspaniale. Po przywitaniu w cudnym ogrodzie i kawalkadzie życzeń, zaczęło się świętowanie. A jak to na weselach bywa, otwierającym akcentem był oczywiście pierwszy taniec. O tyle nietypowy, że Asia i Krzysiek postanowili zaskoczyć gości i taniec do piosenki „Wyglądasz tak pięknie” w połowie zmienił swój charakter na szaloną dyskotekę. Dobry początek wesela, nieprawdaż? 😉

 

 

Póki mieliśmy nieco światła, skorzystaliśmy z pięknych okoliczności ogrodu w Rezydencji Luxury. Udało nam się zrobić mini sesję plenerową. Nowożeńcy nie żartowali, że później mogą być nieuchwytni. Z parkietu chyba bym ich później już nie ściągnął.

 

 

 

O muzykę na weselu dbał DJ Przemysław Molenda, z wydatną pomocą wirtuoza skrzypiec Mateusza, który śmiga smyczkiem pod nazwą Mad Fiddle . Parkiet był okupowany przez wszystkich. Bez wyjątku! Krzysiek w pewnym momencie porwał do tańca nawet babcię, która na co dzień porusza się na wózku. Napiszę tylko tyle, że na szczęście koła w wózku nie odpadły. Swoją drogą, panu młodemu sprawności na parkiecie mógłby pozazdrościć każdy. Grał o pełną stawkę. Raz był niemal pod sufitem, innym razem tańczył na rękach. Kończąc napiszę, że o tym weselu mówiło pewnie całe miasto. A wielu mieszkańców w pobliżu sprawdzało pewnie czy aby kalendarz nie kłamie, bo pokaz fajerwerków był godny Sylwestra.

 

 

Takie wesele winna spuentować równie okazała sesja. I tu były pewne komplikacje, bo covid dość mocno doświadczył Asię i Krzyśka, i pokrzyżował Im plany by zdjęcia zrobić na Zanzibarze. Przez wirusa tam nie dotarli. Ale zapewnili mnie, że nieco później razem polecimy na sesję w równie okazałe miejsce. Okazało się, że chodziło o Włochy. Wybraliśmy się w trzy miejsca, z których całą włoską część foto-historii opisywanej dwójki, otwiera Lago di Lugano, czyli jezioro częściowo leżące po stronie włoskiej, a częściowo już na terytorium Szwajcarii. To był ciepły, choć pochmurny, a momentami deszczowy poranek. W sam jednak raz na romantyczną randkę nad pięknym alpejskim jeziorem w Brusimpiano, gdzie woda, jak sprawdziła Joanna, była wyjątkowo ciepła.

 

 

Szybko skoczyliśmy jeszcze na jeden z punktów widokowych, by złapać cudne widoki rozpościerające się kilkaset metrów na poziomem wody, a już na wysokości chmur, które jak na zawołanie, na koniec tej części naszej sesji już ustąpiły sporo miejsca dla słońca.

 

 

Za to poranek w Mediolanie nie uraczył nas przesadnie piękną pogodą. Do tego mimo wczesnej pory przy słynnej katedrze Duomo w sercu Mediolanu już było sporo osób. Co ciekawe włoska policja zabroniła nam robić zdjęcia bezpośrednio przy zabytkowym budynku. Przy czym każdy mógł, a para młoda nie. To tak na marginesie, bo nieco większym rozczarowaniem okazał się zakaz zrobienia zdjęć na dachu Duomo, gdzie planowaliśmy zrobić część sesji. Na szczęście nie było problemu, by skorzystać z innej atrakcji-symbolu Mediolanu, czyli galerii Wiktora Emanuela II. Piękna architektura była świetnym tłem dla pięknie wyglądającej młodej pary.

 

 

Równie ciekawe dla nas były mediolańskie uliczki leniwie przemierzane przez policjantów na koniach i placyki na których dopiero rozkręcał się dzień, a tramwaje jeszcze jeździły niemal puste.

 

 

Ale dla nas to było za mało. Czuliśmy niedosyt. Szczególnie kiedy okazało się, że nie zrobimy zdjęć na dachu katedry. Szybkie sprawdzenie pogody i spontaniczna decyzja. Jedziemy do Wenecji!

 

 

Słynne, jedyne w swoim rodzaju, miasto  na wodzie, było już sceną jednej z miłosnych historii jakie opowiadałem kadrami (Martyna & Maciej – pozdrawiam Was), wiedziałem więc gdzie i jak chciałbym fotografować tym razem. Plan podstawowy był jeden. Płyniemy gondolą. W drodze do Wenecji w głowie już rysowałem kadry jakie chciałbym uzyskać. Kiedy wsiąść do gondoli, kiedy z niej wysiąść, kiedy zmienić obiektyw. Tak by maksymalnie wykorzystać krótką wycieczkę słynną długą łodzią. Bałem się jedynie, że nie trafimy na gondoliera, który będzie skłonny zaakceptować mój plan. Na szczęście przemiły Ricardo był skłonny do współpracy. Ruszyliśmy więc z Bacino Orsoleo, czyli małego portu dla gondoli, który zlokalizowany jest zaraz obok zatłoczonego Placu Świętego Marka i popłynęliśmy do głównego kanału, gdzie mogliśmy rzucić okiem na słynny most Rialto.

 

 

Ricardo pożegnał nas przyjaźnie, a my ruszyliśmy wąskimi weneckimi uliczkami, by dopiąć temat włoskiej love story. Udało nam się zrobić nieco pięknych zdjęć także na zatłoczonym głównym placu Wenecji i przy samym nabrzeżu, z którego widać kościół San Giorgio Maggiore.

 

Paolo Sarpi, włoski filozof i historyk powiedział kiedyś o swojej rodzinnej Wenecji:  „Esto perpetua! Niechaj trwa na wieki!”

A więc niech trwa, bo zamierzam tam po raz kolejny wrócić!

Asia, Krzysiek! Wielkie dzięki za wspólną przygodę.

Kliknij w ten link i zobacz większą liczbę zdjęć Asi i Krzyśka. Warto! 🙂