Agnieszka i Mateusz, to jedna z tych wielu par, które swój wymarzony dzień musiały ze względów na warunki pandemiczne przekładać i zaakceptować, że nie każdy kogo chcieliby mieć obok siebie, będzie w stanie dotrzeć. Ale dopięli swego i po przeniesieniu terminu, koniec końców nie tylko goście, ale i ja byłem świadkiem cudownych wydarzeń. Kiedyś wnukom będą opowiadać jak to z tym covidem było… I może też nieco o tym, że życie bywa zmienne jak pogoda. Bo w ten wyjątkowy majowy dzień sprezentowała wszystko – od przepięknego słońca, bo burzę z gradem. Poranek zaczęliśmy u Agnieszki gdzie rodzinę zastałem przy przygotowaniach. Dmuchanie i wiązanie balonów, upinanie fryzur. Świetna atmosfera i mała siostrzenica, córka Pauliny – świadkowej, która pewnie niejedno serducho w życiu skradnie. Z kolei u Mateusza podczas przygotowań atmosfera lekkiego – ale zdrowego na ten moment męskiego poddenerwowania i oczekiwania na ważne momenty. Zaznaczę w tym momencie, że Mateusz to kawał faceta, który jednak potrafi okazywać emocje. Łzy szczęścia lały się już podczas pierwszego spotkania młodej pary w ten dzień, chwilę później podczas błogosławieństwa rodziców.

Przed gliwicką katedrę młoda para zajechała czarnym Fordem Mustangiem z bulgocącym V8. Agnieszka do ołtarza, przed którym czekał na Nią Mateusz szła z pod rękę z tatą, a sunął za Nią czterometrowej długości tren. Nie będzie przesady, kiedy napiszę, że wyglądało to jak w bajce. Nie dziwię się kolejnej porcja łez szczęścia i wzruszenia. Też musiałem nieco szybciej „przemrugać” oczy – jeśli wiecie co mam na myśli. Tak. To był piękny ślub!

Na przyjęcie pojechaliśmy w okolice jeziora, gdzie z restauracji do  jego brzegów jest raptem kilkadziesiąt metrów. Samo wesele, które młoda para rozpoczęła od cudnej urody pierwszego tańca w chmurach, mogę opisać w trzech słowach: tańce, hulanki, swawole. Wszystko w mega pozytywnym ujęciu. W międzyczasie uznaliśmy, że warto wyskoczyć na małą sesję. Szczególnie, że do dyspozycji mieliśmy jeszcze piękne auto. Grzechem byłoby nie wyskoczyć na jeszcze jedną przejażdżkę i zdjęcia przy okazji.

Wróciliśmy w samą porę by ukoić tęsknotę gości za bohaterami tego dnia, ale także zanim przeszedł szybki moment wiosennej burzy gradowej. Tym lepiej dla wesela, bo wszyscy wyszli na parkiet, gdzie do samego końca było gęsto dzięki ekipie More Than a Music. Barman też nie narzekał na pustki 😉 W takich okolicznościach wskazówki zegara zdają się biec o wiele szybciej niż normalnie. I tak jak napisałem o ślubie, tak napiszę o weselu. Tak, to było piękne wesele.

 

Już kiedy mieliśmy okazję pierwszy raz rozmawiać, to Agnieszka i Mateusz zdradzili, że od kilku lat mieszkają w Norwegii. I że właśnie tam chcieliby zrobić sesję plenerową po ślubie. Możecie sobie tylko wyobrazić z jaką niecierpliwością przebierałem do tego momentu nogami. I jak tylko sytuacja związana z pandemią pozwoliła, ruszyliśmy z tematem. Poleciałem do Oslo, skąd Aga i Mati podjęli mnie i od razu ruszyliśmy w trasę. Plan był na dwie lokalizacje. Pierwsza z wykorzystaniem porannego światła, druga o zachodzie słońca. Do Loen, gdzie mieliśmy prawie pół tysiąca kilometrów dotarliśmy sprawnie, podziwiając po drodze norweskie krajobrazy. Muszę w tym miejscu napisać, że jako wiecznie nienasycony fotograf, w kilkunastu miejscach po drodze już chciałem robić sesję. Norwegia, to przepiękny kraj. Loen, to miejscowość leżąca na końcu sięgającego kilkadziesiąt kilometrów w głąb lądu fiordu. Na drugi dzień ruszyliśmy robić zdjęcia w iście bajkowych okolicznościach. Przy pięknym słońcu, z widocznymi ośnieżonymi szczytami, z widokiem gór, z których strumienie szumiącymi wodospadami wpadały do wody Nordfjordu. W okolicy znaleźliśmy często spotykane w Norwegii tak zwane Hytte. To określenie na drugi – wakacyjny dom przeciętnej norweskiej rodziny. Zwykle jest to skromny drewniany domek, ogrzewany kominkiem, którego dach porośnięty jest trawą. I wśród takich hyttek zrobiliśmy część naszej sesji.

Później ruszyliśmy ku zachodowi, by zrobić drugą część sesji, pod koniec dnia. W Hoddevik, gdzie dotarliśmy przemierzając kolejnych ponad sto czterdzieści kilometrów cudownymi norweskimi przełęczami, dolinami i licznymi tunelami, można było odnieść wrażenie, że dotarliśmy na koniec świata. Gdzie chmury schodziły z gór niemal do samej wody Morza Północnego. A może już Norweskiego, bo właśnie tu się spotykają. Mała miejscowość, do której zjeżdża się najbardziej krętą drogą jaką jechałem, nazywana jest plażą surferów. Cudowne miejsce, które przywitało nas typowo skandynawską pogodą. Nie narzekaliśmy jednak upajając się widokami, obecnością swobodnie spacerujących owiec i spokojnym nastrojem. Niesamowite było obserwować jak chmury schodzą z gór, by na chwilę przed zetknięciem z wodą znikać.

 

I tak pośród licznych skandynawskich legend, jakie niegdyś krążyły wśród Wikingów, a które do teraz słychać tu i ówdzie jak Norwegia szeroka, a jeszcze bardziej długa, najwięcej  jest tych o trollach i gnomach. Ale doszła jeszcze jedna. O polskiej parze, która na największą w Norwegii plażę surferów przyjechała bez desek, ale za to zabrali fotografa, który pannie młodej utopił ślubne buty 😉

Zobacz pełną galerię Agi i Matiego