Zacznę od tego, że mamy tu do czynienia z parą totalnych wesołków. To ludzie z kategorii tych, którzy gdy z konieczności muszą przyjąć poważną minę, to nieco przestają być sobą. Uśmiechy niczym z reklamy pasty do zębów towarzyszyły mi podczas całej opisanej tu historii. Zanim Julia z Konradem do mnie trafili, słyszałem wcześniej o niesamowitych oświadczynach, które dokonały się na boisku do futbolu amerykańskiego. Przyodziany w ochraniacze, kask z „rusztowaniem” quaterback opolskiego zespołu Towers na oczach kibiców i kolegów z drużyny ukląkł przed swoją wybranką z pierścionkiem. Jak w filmie, prawda? Już wtedy wiedziałem, że wesele kroi się na niesamowitą imprezę. Że migawka aparatu będzie pracować jak szalona.
Ale zanim ten dzień nastąpił, spotkaliśmy się na sesji narzeczeńskiej. Pogoda akurat wtedy była niewyraźna, więc okolice jeziora turawskiego mieliśmy niemal tylko dla siebie. Mało komu chciało się wychodzić na dwóch. Ale dzięki temu słychać było wyraźnie jak łodzie kolebią się na niewielkiej fali, czy ptaki baraszkujące w tatarakach. Ale nadzieje na słońce nie okazały się płonne i chwilami mieliśmy cudowne warunki, łącznie z tęczą, która pokazała się na moment. Idealnie.

 

Dzień ślubu i wesela zaczął się u Julii, gdzie każdy z sąsiadów mógł się zorientować co się dzieje, bo na wiśni przy wejściu na posesję wisiała piękna biała suknia. Na potrzeby samej panny młodej, jak i jej mamy, czy siostry, powstał mini zakład fryzjersko-kosmetyczny. Super wesoła atmosfera potęgowana żartem ojca Julii.

 

U Konrada atmosfera wcale nie była inna. Co więcej pan młody i kolega zwany Jezusem (sami zgadnijcie dlaczego) nawet w tak wyjątkowy dzień nie mogli sobie odmówić kilku chwil z padem w ręce i małego wirtualnego meczu futbolu amerykańskiego. Przy czym Konrad kazał mi obiecać z ręką na jajowatej piłce, że o tym Julia dowie się dopiero jak dostaną zdjęcia.

 

Pierwsze spotkanie młodej pary tego dnia odbyło się przed domem Julii. Także tam rodzice udzielili młodym swojego błogosławieństwa. W chłodnym wnętrzu kościoła można było odetchnąć od upału jaki panował w ten dzień, co nie zmienia faktu, że gorących emocji nie brakowało. Sakramentalne TAK, kolejne szerokie i białe uśmiechy u nowożeńców, dumnie uniesione dłonie z obrączkami na palcach i przy tym łzy szczęścia u rodziców. Kulminacją ślubu było wyjście z kościoła, które miało oprawę podobną do tych jakie towarzyszą ślubom żołnierzy, czy strażaków. Przy czym nad głową Juli i Konrada nie krzyżowały się strażackie toporki czy oficerskie szable, a futbolowe kaski. Niesamowity widok.


A chwilę później prowadzeni przez zespół Lovers weselnicy korowodem niczym z piosenki Grechuty dotarli na salę gościńca Jaguś. Życzenia zdawały się nie mieć końca. Każdy z gości chciał z młodymi zamienić kilka zdań, a ja zastanawiałem się kiedy skończą im się siły by się tyle uśmiechać. Później okazało się, że Konrad nie tylko świetnie radzi sobie jako rozgrywający na boisku, bo na pakiecie też było zawodowo. Cudnie prowadził Julię w pierwszym tańcu do piosenki Przypływy. I był to pierwszy akt niesamowitego weseliska. Choć już wcześniej słyszałem, że ekipa będzie „gruba” i żebym się spodziewał naprawdę solidnej dawki energii, to przekonałem się w takcie, że nie było w tych zapowiedziach krzty przesady. Tak jak nie będzie przesady w tym, że dałoby się obdzielić kilka wesel tym co działo się na parkiecie. Goście pewnie długo będą pamiętać zabawę z maskami zwierząt, czy taneczną solówkę przyjaciela Julki i Kondzia. Ja będę! Niesamowitym momentem tuż po oczepinach były też oświadczyny. Tak, dokładnie. Siostra Julii zupełnie (nie)przez przypadek wylosowała bukiet panny młodej, a chwilę później została zaskoczona przez swojego chłopaka. Było więc kolejne TAK tego dnia.

 

Na sesję plenerową wybraliśmy się na Jurę Krakowsko-Częstochowską. Góra Zborów to dość popularny kierunek i miejsce sesji w ostatnich latach. Urocze miejsce, z którego rozpościerają się zapierające dech w piersiach widoki. Po sprawdzeniu prognoz, zdecydowaliśmy się na wschód słońca. Okazało się, że nie tylko my, bo w pobliżu wystartował niemal jak na zawołanie balon na ogrzane powietrze. Ciekawy dodatek do i tak pięknych okoliczności jakie wtedy mieliśmy. Słońce nas nie zawiodło, choć na horyzoncie było nieco chmur, ale nie przeszkodziło to i udało się złapać sporo momentów i ujęć, które wypełniły później całkiem pokaźny album. Niemałe znaczenie miało pokonanie przez Julię obaw przed wejściem na wyższe skały, dzięki czemu udało się stworzyć fotografie z zupełnie niecodziennej perspektywy.

 

Sesja na Górze Zborów nie była ostatnią jaką zrobiliśmy tego dnia. Wracając do domu znaleźliśmy przepiękne pole słoneczników. Żal było nie wykorzystać takiej okazji, więc i tu – choć już niekoniecznie w ślubnych kreacjach, zrobiliśmy niewielką sesję.

A tutaj obszerna galeria Julii i Konrada